Quantcast
Channel: Blog Tomasza Kacymirowa » Tomasz Kacymirow
Viewing all articles
Browse latest Browse all 3

Walka z rozcięgnem podeszwowym.

0
0

Przez ostatnie siedem miesięcy tyle się naczytałem o rozcięgnie podeszwowym, że mógłbym z tego złożyć niezłej objętości książkę. Z drugiej strony jednak patrząc, byłaby to bardzo skromna objętość jeśli chodzi o niepowtarzalną treść. W większości każdy piszący, czy to amator z przypadłością  czy człowiek z branży medycznej lub sportowej pisze te same rzeczy podstawowe al a Wikipedia, co to jest (skąd się bierze), z czym się to  je (co z tym zrobić) itd. Niby o to właśnie chodzi, w końcu jak każda kontuzja, ta także ma swoją przyczynę (wymienianych jest sporo różnych), swój skutek (ból przeszkadzający nie tylko trenować ale i normalnie funkcjonować) i swoje metody leczenia (też krąży ich sporo).

Specyficzne są relacje tych którym przyszło spotkać na swojej drodze rozcięgno a raczej kontuzję tegoż. Otóż w żaden sposób nie da się wywieść co tak naprawdę skuteczne leczy to draństwo, natomiast da się z tego wywieść że jest to doskonała okazja na wypróbowanie wielu metod, wydanie mnóstwa kasy, poznanie wielu lekarzy i fizjoterapeutów oraz odkrycie całego szeregu przedmiotów o których istnieniu człowiek wcześniej nie  miał zielonego pojęcia. Po miesiącach zajęć praktyczno- technicznych oraz pogłębionych studiów internetowo  teoretycznych w zakresie tego czym można próbować pacyfikować kłopotliwe rozcięgno i wreszcie spotkania z lekarzem ( ups.

Dlaczego w tej kolejności ?? Napiszę na końcu), postanowiłem dołączyć do grona dostawców  treści traktujących o tej  przypadłości do przestrzeni publicznej. Aby nie powielać treści już opublikowanych, po prostu opiszę  swoje dotychczasowe doświadczenia  starając się też unikać medycznych opisów problemu których dziesiątki można znaleźć za jednym kliknięciem w internetową wyszukiwarkę.

Kontuzja  rozcięgna

Co to jest ?

Mój przypadek narzuca porównanie do spotkanej fascynacji ( ja biegam !!!)  która,  kiedy już wdepnąłem w nią po uszy  i przesłoniła mi pół świata,  dała mi bolesnego kopa tyle że bezpośrednio rażone nie były inne zazwyczaj kojarzące się z kopem części ciała ale stopa. Po czterech miesiącach  biegania od podstaw, zera itd. kiedy z lekkością przebiegłem swój pierwszy dystans przekraczający 20 km, przebiegłem pierwsze 10 km  na zawodach i z pełnym zapałem przygotowywałem się do kolejnych startów  „dostałem  po stopach ” tak że aż mi  w piety poszło. Na szczęście ( być może) jedna z tych pięt jakoś  się obroniła po kilku dniach sama i do dziś pozostała mi zabawa z drugą.

Z czym to się je?

Zacząłem od statystycznie powtarzających się w 95 % składników polecanych w Internecie co nie znaczy że tylko przez amatorów zabawy ale także świat medyczny, naukowy i terapeutyczny . A więc masowanie stopy piłką, butelką z  lodem, rozciąganie zaraz po wstaniu z łóżka paskiem albo gumą, wznoszenie się na stopniu na schodach na stopie opartej do połowy ( bez pięty) i wreszcie masaż śródstopia. Jako zwolennik lodów najdłużej zasmakowałem w butelce z lodem – praktykowałem tę  operację dwa lub nawet trzy razy dziennie przez 5 miesięcy. Masowanie piłką tenisową  jako stosującemu ten przedmiot do innego celu ( odbijania rakietą) nie przypadło mi  do gustu szczególnie że za każdym razem po takim zabiegu bolało mnie dwa razy bardziej niż przed. Po kilkunastu dniach zarzuciłem ten proceder aby od czasu do czasu do niego powrócić  przekonując się że moje odczucia i uczucia do niego się nie zmieniają. Podobnie z bujaniem się na schodach z tym że ponieważ po tym zabiegu bolało mnie cztery razy bardziej niż przed,  skończyłem z nim jeszcze szybciej.  Rozciąganie po  przebudzeniu jako ze dawało podobny efekt ulgi jak butelka, praktykowałem mniej więcej tyle samo co butelkę. Długo też masowałem sobie regularnie śródstopie i tu muszę powiedzieć że po jakichś 8 tygodniach przestałem czuć ból w trakcie masowania. Może wymasowałem sobie jakąś martwicę w tym miejscu bo zasadniczy ból ( bez masowania) pozostał,  Wchodzenie głębiej w temat zaowocowało dość wcześnie bo  już pod dwóch tygodniach  nowymi praktykami. Pierwsza za duża kasę – fala uderzeniowa w serii. Ten zabieg ma tak cudowne właściwości jak walenie młotkiem w palec. Ulga jest jak się nie trafi   w przypadku palca i młotka  a  w przypadku fali jak terapeuta wyłącza urządzenie,  bo po bólu jakiego się doznaje w trakcie zabiegu codzienny ból rozcięgna  jest jak łaskotka. I może o to chodzi. W końcu odwracanie uwagi od problemu też jest jakimś sposobem na jego rozwiązanie. Następnie przyszła kolej na zakupy kolejnych składników potrawy podeszwowej. Skarpeta bez palców ale za to z cudownego materiału ściągająco rozciągającego, którą nosiłem dzień i noc. Taśmy Kinesio przyklejane różnymi technikami , poprzedzone  zwykłym plastrem. Różnica między jednym a drugim oprócz ceny ( plaster jest oczywiście znacznie tańszy) jest taka,  że podczas gdy  plaster odlepia się zaraz po wejściu do wody, taśmy Kinezio odlepiają się w połowie pływackiego dystansu 1/4 IM powiewając radośnie do końca pływania oraz zanim dotrę do strefy zmian i je odkleję  do końca.

Następnym rewelacyjnym zakupem był foam roller czyli wałek do automasażu. Akurat kiedy go kupiłem przeczytałem książkę  tenisisty Nowaka Djkovica który okazał się być wielbicielem jeżdżenia po wałku. Tak więc z zapałem i nie ukrywam z przyjemnością wałkowałem się od połowy czerwca  do połowy września. Rozcięgno oczywiście oparło się wałkowi ale chyba tak jak makaron dobrze rozwałkowany jest sprężysty i jędrny tak i ja się czułem po wałku więc wałkowałem.

Bardzo „fajne”  w  sumie w tym rozcięgnie jest to że  człowiek coraz głębiej wchodząc w temat odkrywa coraz to nowe przejawy ludzkiej inwencji i  przedmioty które może sobie kupić. Trochę więc się waham czy podawanie ich wszystkich w jednym miejscu ( ja nie trafiłem nigdzie na taki jednorodny zbiór) nie odbierze przyjemności moim ewentualnym następcom .  Zastrzegam jedynie że niektóre występują dość rzadko w przyrodzie( jak owa skarpeta)  i znalezienie dostawcy wcale nie jest takie łatwe.

Kolejny zakup to opaski kompresyjne na łydki. Dużo o nich czytałem i myślałem w kontekście biegania które musiałem zarzucić ale jak tylko trafiłem na nie jako na przedmiot leczący rozcięgno, nie wahałem się ani chwili. Lubię je,  szczególnie że są odblaskowe i widać  mnie  dobrze jadącego na rowerze ( mama nadzieję że kierowcy nie dostają oczopląsu na widok kręcących się w kółko dużych gabarytowo odblasków). Rozcięgno na pewno nie ma nic na przeciwko moim opaskom bowiem w przeciwieństwie do masowanych piłek tenisowych które są tego samego koloru, nie zwiększa się poziom bólu w przypadku noszenia opasek.

Wypada mi się przyznać że nie wszystko co pomaga na rozcięgno zakupiłem. Nie kupiłem przyrządu do masażu stopy coś a la dwa kółka  na wałku, pałeczki czyli stick(a) a także urządzenia do spania w nocy z nogą w „butoszynie”. W tym ostatnim przypadku obawiałem się pozwu ze strony małżonki gdybym jakimś przypadkiem kopnął ją w czasie snu taką nogą Terminatora. Wreszcie nie kupiłem gumy do nocnego naciągania stopy z podobnego do powyższego powodu. Zwolennicy tych przyrządów zapewne by powiedzieli : i to cię mogło wyleczyć. Pewnie tak ale jako masochista muszę mieć swoje rozcięgno w stanie czynnym.

Wyczerpawszy możliwości dalszych akwizycji ( poza przedmiotami wymienionymi wyżej które mnie jakoś nie kręciły) zwróciłem się w stronę bardziej naturalnych metod. Pierwsza to rozciąganie łydek. Człowiek stoi przy ścianie  i wygląda albo jakby ją dynamicznie  podtrzymywał albo jakby musiał się jej trzymać,  jednocześnie blokując wzmagające się odruchy wymiotne. Oczywiście ten sposób rozciągania poznałem znacznie wcześniej i też go od czasu do czasu  praktykowałem. Ale kiedy przeczytałem że komuś w Internecie nie pomogło nic innego jak właśnie takie co najmniej trzy razy dziennie zmaganie się ze ścianą, dałem się uwieść tej cudownej metodzie. Bolało jak cholera  i to właśnie rozciągana łydka od mojego bolącego rozcięgna,  tym razem mnie to nie speszyło tak jak w przypadku piłki – w końcu przy każdym rozciąganiu ma „trochę” zaboleć zgodnie z teorią.  No cóż,  to była pewna rewolucja  na tle dotychczasowych  praktyk i jako taka po kilku tygodniach musiała się przerodzić w kontrrewolucję. Przyszła więc faza zero rozciągania – rozciąganie jest be!  Muszę przyznać,  że dopóki nie znajdę nowej kontrrewolucji zero rozciągania bardzo dobrze do mnie przemawia. Abstrahując od tego że praktykując  także obecnie nową metodę nie wypada mi na nią psioczyć  ale moim całkowicie nienaukowym umysłem jakoś najbardziej potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego nie rozciąga się czegoś co jest naciągnięte, nadszarpnięte i naderwane. W końcu idealna metodą  rozciągania rozcięgna byłoby  bieganie  a jednak jakoś bieganie z kontuzją rozcięgna tej kontuzji nie leczy. Owszem po przebiegnięciu w bólu kilometra z hakiem ból słabnie  tak jak słabnie  ból rozdartej siłą rany która właśnie się zaczęła goić. Tyle tylko że po skończonym biegu znowu boli a żeby zostać XXL  ultra ultra maratończykiem i biegać bez przerwy do końca życia brakuje mi formy.  Dla kompletności obrazu nierozciąganiu towarzyszyło  przez kilka tygodni  uciskanie „triger points” cokolwiek toby znaczyło oraz chwytanie palcami stopy niewielkich przedmiotów oraz zakrojone na szeroką skalę chodzenie na bosaka. Ciekawą sprawą jest to że po miesiącach chodzenia w butach jak najbardziej „przeznaczonych” do tego żeby rozcięgno  i bolącą  za jego sprawą piętę oszczędzać  a także używania specjalnych wkładek które komputer mi przepisał za kilkaset złotych odkryłem że zło dobrem się stało. Otóż jako poczatkujący biegacz chłonący jak gąbka wiedzę na temat nowej fascynacji w pewnym momencie zaciągnąłem też ideę biegania w butach minimalistycznych co się prawdopodobnie okazało gwoździem do trumny a raczej do pięty. Moje New Balance  Vibramy czekały co prawda kilka tygodni grzecznie w szafie  i tylko sporadycznie zakładałem je na próbę parunastominutowych przebieżek ale    w pewnym momencie ogarniętemu  euforią biegową puściły mi hamulce i pewnie pobiegłem o parę kilometrów za dużo.  Teraz nawrócony na minimalizm w postaci chodzenia na boso nie odmówiłem sobie założenia też dla  zabawy porzuconych  po ujawnieniu się kontuzji Vibramów.  Jakież  było moje zdziwienie kiedy te „zło” i przyczyna moich problemów łagodnie oplotły moją stopę i poczułem się  pawie jak stąpający po chmurkach. A poważnie, od tego czasu a minęło już  dwa miesiące chodzę w nich prawie non stop a jak nie mogę bo zbyt sportowe to chodzę w butach z jak najniższą piętą i moja noga wręcz śpiewa z zachwytu. I kolejny „mit” o wkładkach i butach z amortyzacją jako panaceum na rozcięgno  przynajmniej w moim przypadku się obalił. Notabene te ostatnie dwa miesiące  kiedy przestałem robić cokolwiek z wachlarza  rzeczy które robiłem wcześniej, moje „leczenie” osiągnęło największy postęp. Oczywiście rzecz jest prosta. Po ostatnim ( drugim ) starcie w zawodach triathlonowych w tym roku na początku września,   postanowiłem że moja noga nie pobiegnie już więcej póki rozcięgno na dobre nie zaśnie. Wyeliminowawszy w ten sposób element nieuniknionej hipokryzji, gdybym szedł po  leczenie biegając ( nawet w taki ograniczonym zakresie jak zawodowe dwa razy po 10 km), wkroczyłem śmiało do gabinetu z głową pełną tematów do dyskusji z lekarzem na temat skomplikowanej natury rozcięgna i jego leczenia.. Wyszedłem po 3 minutach ze skierowaniem na rentgen trochę smutny że moje tematy nie zaskoczyły,  ale że sam  jestem z natury małomówny,  zrozumiałem że pod drugiej stronie stołu też może siedzieć człowiek czynu a nie pustej gadki. Grzecznie wykonałem rentgen i wróciłem na tym razem dłuższą około 6 minutową wizytę trwającą tyle głownie z powodu tego że zawiesił się system komputerowy w lecznicy ( skąd my to znamy szczególnie po ostatnich wyborach). Wynik badania rentgenowskiego oczywiście bez rewelacji ( niewielka ostroga piętowa) aczkolwiek jak dla mnie całkiem przyjemny no bo niewielka to znaczy dająca większą nadzieję. No cóż teraz czeka mnie cykl kilkunastu  zabiegów terapeutycznych . Wobec dziesiątek godzin samoterapii wygląda to na cudowny środek ale przecież medycyna wielką jest i cudowną.

Tak naprawdę jednak to  dzięki swojemu niebiegowemu  postanowieniu empirycznie  poznaję  truizm,  który być może zaoszczędziłby mi fatygi zdobywania wiedzy,  przedmiotów oraz czasu poświęconego na zajmowanie się swoim ciałem  w kierunku eliminacji problemu z rozcięgnem. Im mniej używa się nogi tym lepiej dla rozcięgna. Ostatnio,  kiedy jest ono ( tfu tfu) prawie na granicy  braku bólu i coraz częściej prawie o nim zapominam,  nawet basen podkręca ból do bardziej wyczuwalnego.  Nie powiem że tego nie wiedziałem że trzeba odpuścić, nie powiem też że nie byłem świadomy że szybciej się z tym uporam jak przestanę tę nogę eksploatować. Prawd jest też jednak że nawet normalne chodzenie nie sprzyja leczeniu rozcięgna a wiele nabywa ten problem chociaż wcale nie biegają.  I wreszcie nie  byłem jedyny bo wiele razy czytałem o ludziach którzy mimo problemów z rozcięgnem  trenują  i biegają.  No coż idea Ironmana obliguje do tego żeby być twardym a nie wieszać nogę na haku na parę tygodni. Ale o tym już każdy musi decydować samodzielnie i ponosić tego konsekwencje.


Viewing all articles
Browse latest Browse all 3

Latest Images

Trending Articles